All Inclusive – ciemna strona mocy


Gdzieś tam jeszcze, na stokach Alp szusuje trochę narciarzy, ale wiosna przyszła w tym roku wcześniej i sezon ma się ku końcowi szybciej niż zwykle. Wszystkie dane z systemów rezerwacyjnych w Polsce pokazują natomiast, że masowo wykupywane są wyjazdy letnie i wiosenne, a stopień zainteresowani nimi jest znacznie wyższy niż rok temu. Podobnie jak w latach ubiegłych, rządzą wyjazdy w formule all inclusive. Naprawdę uważacie, że to jest aż tak fajne?



Powyżej jedna z typowych fotek, reklamujących ten rodzaj wakacji. Przekaz jest prosty do interpretacji: urocze miejsce, spokój, wszystkiego w bród i bez żadnych opłat. 
Powiem wprost: wiem, że rozmijam się z opinią większości, ale dla mnie formuła all in to porażka. Oczywiście, biura powinny zapewniać klientom to, czego oni chcą, ale tutaj podzielę się moimi zupełnie prywatnymi odczuciami.

Dlaczego uwielbiamy all in?
  1. Jest taniej. Fakt, pakiet all in kosztuje znacznie mniej niż różne świadczenia nabywane poza hotelem osobno.
  2. Dużo łatwiej. Zwłaszcza jak się jedzie z dziećmi (loda mi kupisz? soczek kupisz?).
  3.  Wszystko jest pod nosem. Czyli nigdzie nie muszę się po nic ruszać.
Argumenty przeciw:
  1. Jakość:jeśli coś ma być dostępne niedrogo i w dowolnej ilości to musi być co najwyżej przeciętne. Proponuję porównać wysokość cen tego samego hotelu w wersji z 2-3 posiłkami i w opcji all in, a następnie zastanowić się, ile za te pieniądze można kupić dobrych składników kulinarnych i alkoholi. Cudów nie ma: poza hotelami najwyższej klasy, jedzenie w obiektach all-in (w zasadzie w masowych hotelach w ogóle) jest zawsze słabsze (choć może obfitsze) do tego, co można zjeść w dobrej lokalnej knajpie lub rodzinnym hoteliku z kuchnią z tradycjami.
  2. Styl: czy to fajnie w tłumie podpitych gości dobijać się do baru po 2 cl piwa w plastikowym kubku? To w wielu hotelach standardowa scenka. Może fajniej w towarzystwie lokalesów przy barowym stoliku wypić piwo z oszronionego kufla?
  3. Redukcja kontaktu z otoczeniem. Skoro już mam wszystko w hotelu (zapłacone) to raczej rzadko wyjdę do baru na mieście, nie pójdę na lanczyk z owocami morza do tawerny itd. Moje szanse na poznanie lokalnej kultury (choćby w tej wersji turystycznej), poznanie miejscowych (poza obsługą) gości maleją niepomiernie.
Najwięcej argumentów obrońcom all in dostarczają kraje nazywane arabskimi (chodzi zwykle o kraje Maghrebu: Egipt, Tunezja, Maroko). Hotele zapewniają bezpieczne otoczenie i bezpieczny poziom świadczeń a sporo osób jest przekonanych, że świat hotelowy to taka stanica, placówka na terenie dzikich plemion. Owszem, hotele w krajach rozwijających się to ostoja luksusu w biednych społeczeństwach. Ale już same kurorty takie jak Hurgada czy Sharm to stosunkowo bogate enklawy na tle całości kraju. Powstały z myślą o turystach, żyją dzięki nim a mimo to są w pewien sposób autentyczne, świat za murami żyje w dużo bardziej intrygujący sposób niż ten hotelowy. Nie jest też bardziej niebezpieczny niż przeciętna metropolia europejska, elementarne zasady ostrożności dotyczące kradzieży są wystarczającym zabezpieczeniem. Ten świat bywa niełatwy: jest hałaśliwy, często nachalny, ale autentyczny. Jest gdzie dobrze zjeść, można się pobawić i pogadać z ludźmi.
Najciekawsze jest jednak to, że sporo osób odczuwa podobną obawę przed światem zewnętrznym w krajach europejskich. Zapewne, wiąże się to raczej z problemem językowym po pierwsze, a po drugie z ryzykiem błędnych wyborów. Jak źle wybiorę knajpę to po prostu mam pecha - dobre i złe są wszędzie. W hotelu, jeśli zmuszono nas do decyzji, która przyniosła przykre skutki można zawsze zgłosić zażalenie.
Choć rozumiem, jak bardzo to wszystko może być wygodne to jednak odstręcza mnie kierunek, w którym w dużej części za sprawą all in zmierza turystyka. Jak bar na Karaibach, w którym na daiquiri wpadał Hemingway czy kawiarnia, w której Monika Vitti sączyła spumante, znoszą zatrzymanie turystów w brzuchach hotelowych kombinatów? Gasną i znikają. Turystyka, która dawała choćby odrobinę szansy na kontakt z autentycznym otoczeniem zanika. W zamian mamy megabiznes wielkich hoteli z wszechogarniająca nijakością: zjadliwym jedzeniem, w zasadzie miłą obsługą i piwem do woli w plastikowym kubku. Kliencie i turystyko: nie idźcie tą drogą.
W Europie niewiele już hoteli działa tak, jak pokolenie wcześniej. Niekiedy trafiają się wyjątki: w małych, dobrze wpasowanych w krajobraz budynkach zasuwają całe rodziny. Często są to autentycznie życzliwi ludzie, kuchnia najczęściej też jest lokalna, a niekiedy wybitna. Najczęściej, choć nie zawsze, są to miejsca dość drogie, więc nie mają szans stać się hitami katalogów biur podróży. Mimo wszystko, turysta poszukujący fajnego hotelu na wakacje w popularnym kurorcie nie musi od razu stać na straconej pozycji. Choć nie znajdzie z pewnością wyludnionej plaży i kolonialnej atmosfery, to wybierając mniejsze, kameralne budynki w opcji ze śniadaniami lub dwoma posiłkami, ma szansę trafić w fajne miejsce a także poszukać za jego murami  tego co najbardziej autentyczne i lokalne.
Biura podróży mają niemal zerowy wpływ na tendencje rynkowe i preferencje klientów. A te skłaniają się zdecydowanie w kierunku obiektów dużych i zapewniających wszystkie wygody. Kiedyś spędziłem bardzo przyjemne 2 tygodnie z rodziną na Riwierze Makarskiej, w malutkiej urokliwej Breli, w skromnym apartamencie Ivananac, bez basenu, bez wyżywienia, ale za to z pięknym widokiem, z niezwykle sympatycznym właścicielem, ciszą i spokojem. Jednak zainteresowanie takimi miejscami jest niewielkie. Na przeciwnym biegunie znajduje się np. hotel Delfin w Słonecznym Brzegu, jeden z najpopularniejszych obiektów z katalogu Wygoda Travel. Pokoje są nienaganne, 2 baseny, wellness, no i oczywiście all in: wszystko czego wymagają od nas klienci. Mimo wszystko wolę skromnego Ivanaca.

To tyle moich refleksji na temat systemu all inclusive, ciekaw jestem co myślą inni.

3 komentarze:

  1. Jest jeszcze jeden aspekt siedzenia w hotelu z All Inclusive: zero, albo minimum zwiedzania. Jasne, że nie każdy lubi i nie każdy ma warunki (myślę tu np. o rodzinach z malutkimi dziećmi), ale większość z nas chciałaby zobaczyć przynajmniej jakiś hit turystyczny w najbliższej okolicy.. Z tym, że to często oznacza konieczność całodziennego wypadu. No, ale wtedy, przy All Inc. trzeba zrezygnować z lunchu, drinków gratis i ciasta po południu. A zapłacone. Więc spędza się cały dzień pomiędzy basenem, plażą a barem... Niektórym to wystarcza...

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się w 100% z autorem i poprzednim komentarzem. Akurat miałam okazję być w villi Ivanac w Breli z Wygodą Travel, cudowne miejsce, w ogóle Chorwacja jest cudna. Podróże zaczynaliśmy własnie od małych, kameralnych obiektów bez wyżywienia , co najwyżej po HB. To nam w zupełności wystarcza, wolimy zjeść obiad i napić się piwa w lokalnej knajpce i pojechac chocby na jedną wycieczkę żeby jeszcze bardziej nacieszyć oczy. Dlatego wakacjom ALL INCUSIVE MÓWIĘ NIE - to nie jest turystyka a ludzie tak spędzający czas nie sa prawdziwymi turystami. Pozdrawiamy

    OdpowiedzUsuń
  3. Byłem w Delfinie,rzeczywiście przyjemny hotel,basen niedaleko ładna plaża.Ponieważ lubię zwiedzać wykupilem tylko śniadania coby rano nie zaczynać od organizowania 1 posiłku,obiady i kolacje w miejscach,gdzie aktualnie się znalazłem.Ceny posilków w knajpkach podobne[niekiedy nawet mniejsze]niż w hotelowej restauracji,przy okazji poznawałem "tubylcze dania".Rozumiem jednak,że są ludzie ktorzy nie chcą zwiedzać,chcą odpocząć siedząc w jednym miejscu.Nie każdy czuje się turystą-zdobywcą .

    OdpowiedzUsuń